niedziela, 31 października 2010

                Mieszkańcy Kruczych Gnatów nazywali to miejsce "Gniazdem Kowalskiego", choć upłynęło już przeszło pół wieku od czasu, gdy domownik przekroczył jego próg. Okna w niegdyś okazałej posiadłości zabito deskami, ogród zamienił się w siedlisko nieposkromionych chwastów, zaś drzwi frontowe oraz tylne prowadzące do kuchni skrzypiały nocami, jakby wykrzykując " naoliwianie zawiasów jest do niczego". Cały wielki dom nocami stawał się miejscem, przy którym nawet najsilniejsi chłopi przyspieszali kroku. Mieszkańcy Kruczych Gnatów byli przekonani, że w tym domu straszy. 
               Legenda o tym, co wydarzyło się tam przed pięćdziesięcioma laty była historią, którą każdy szanujący się mieszkaniec wioski powinien znać na pamięć. Opowieść tę powtarzano już tyle razy, że nikt już tak naprawdę nie był pewny, co zdarzyło się tamtego wieczora. Starsi ludzie często rozprawiali o tym w okolicznej knajpie, co zawsze zapewniało im liczną widownię w osobach wnuków, których rodzice stwierdzili, że owa historia jest zbyt drastyczna dla dzieci i oczywiście zabronili im chodzić wieczorami do wioskowej gospody.
                Każdy z knajpianych "wieszczy" znał inną wersję "Legendy Kowalskiego" i jak wiadomo wszyscy byli pewni, że to ich wersja jest tą prawdziwą lub najbardziej do prawdziwej zbliżoną. Tak samo większość młodego pokolenia, zamieszkującego wioskę nie do końca wiedziała, kim był sam Kowalski. Warto zaznaczyć, że byli to ci, którym zabroniono wchodzić do gospody "Pod Krukami Lecącymi Za Armią" , a oni -jak to grzeczne dzieci -posłuchali. Dowiadywali się więc od starszych kolegów, zaś starsi koledzy dowiadywali się od braci , bracia dowiadywali się od wujków, a wujkowie dowiadywali się od dziadków. Często już po tym jak trzy razy próbowali poderwać Mariannę - najładniejszą kelnerkę - po wypiciu przynajmniej sześciu kufli piwa lub czegoś mocniejszego. 
                I tak rodziły się plotki o Kowalskim i jego posiadłości. Lecz by usłyszeć jedną z nich w miłym klimacie grozy, przy poprawiającym atmosferę zapachu dymu, wydobywającego się kłębami z fajek połowy zgromadzonych i aromatu sfermentowanych ziaren zbóż, pomieszanym z wonią drewnianych desek, z których została zbudowana knajpa, trzeba rzecz jasna tam się udać. Idąc ulicą, pochwycić wzrokiem wiszący na metalowym drągu zniszczony szyld "Pod Krukami Lecącymi Za Armią", wejść po trzech schodkach, skleconych ze starych drewnianych skrzynek i z impetem pchnąć lekko zacinające się dębowe drzwi, które wydadzą z siebie zapraszające do środka ciche jęknięcie. Jeśli jest się tam po raz pierwszy najlepiej by było posłać miły uśmiech Mariannie za barem, która odwdzięczy się wesołym chichotem i kuflem piwa "na powitanie". Następnie należy wybrać sobie "wieszcza", co z pozoru wydaje się łatwym zadaniem. Jest ich tam pięciu i siedzą przy stolikach niedaleko siebie, zaś naprzeciw każdego z nich jest ustawione po kilka krzeseł dla rozemocjonowanych słuchaczy. Przy oknie w rogu ktoś popija niezidentyfikowany napój, wpatrując się w zimowy krajobraz kilku pól uprawnych. Za barem śmieją się kelnerki, wodząc wzrokiem za okolicznym chuliganem, a na ścinach wiszą smętnie wyglądające poroża i inne trofea łowieckie. Jakiś znudzony swoją pracą kelner po raz setny brudną szmatą przeciera jakiś stolik. Podłoga lekko skrzypi, gdy przemyka po niej mały chłopiec o jasnej czuprynie. Za nim przez okno widać, jak wielka wichura porywa gęsto lecący śnieg do tańca, który od biedy można nazwać walcem. Niedaleko znudzonego kelnera mniej więcej trzy stoły dalej siedzi mężczyzna w długim do kostek, czarnym zimowym płaszczu i opadającym na oczy szerokim kapeluszu z rondem. Jego nogi w zrobionych z brązowej skóry butach zupełnie nie pasujących do reszty ubioru leżą na krześle obok. On też jest "wieszczem". Nie jest tak leciwy jak tamtych pięciu, aczkolwiek ma dobrą pamięć i wrodzony dar wykrywania fałszerstw, prób koloryzacji czy kłamstw. Nie zdaje sobie z tego do końca sprawy (co wynika najpewniej ze skromności, wpojonej kiedyś głęboko przez matkę), że jego opowieść jest najbardziej zbliżona do prawdy lub nawet jest tą prawdziwą wersją. By wysłuchać jego opowieści, wystarczy się przysiąść i na szorstkie burkliwe "Czego?" odpowiedzieć: "Czy byłby Pan tak miły i podzielił się ze mną swą wersją <<Legendy Kowalskiego>>? " Wtedy ów jegomość zerknie na swego rozmówcę z ukosa i przy odrobinie szczęścia wyjawi mu swe imię, a następnie zacznie od rytualnego początku historii, ponieważ każda wersja legendy zaczyna się tak samo.

Karolina Sołtysiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz